
KILKA GODZIN
Walentynki. Czekałam na ten dzień od miesiąca. Zastanawiałam się co zwiedzimy, co zjemy. Przygotowałam wstępne menu. Kupiłam bilety do teatru. I dużą czekoladę też.
Na tydzień przed z ekscytacji nie mogłam spać.
Na dzień przed nie miałam czasu się przygotować.
I chociaż nic nie było dopięte na ostatni guzik to było jak zwykle: idealnie.
***
Urwałam się z pracy o 12:00 i już po chwili witałam z moim przybyszem.
W domu ugotowaliśmy obłędne risotto.
Zwiedziliśmy halę targową zagryzając bałkańskie lukumi, podziwialiśmy widok z Mostku Pokutnic.
Na mrozie zrobiliśmy sporo kilometrów, by później znaleźć się na rozgrzewającej kawie. A że Walentynki to też środa popielcowa była, szybkim krokiem udaliśmy się na mszę do najprawdopodobniej najpiękniejszego kościoła u Dominikanów.
Stamtąd, to już w stronę Teatru Polskiego. Po drodze nie obyło się bez pączków na Świdnickiej. Londyńskie „Mayday” rozbawiło nas do łez. Kapitalne- to mało powiedziane.
Ale co później? Noc długa, a pora młoda.
Weszliśmy do Splendido na niecodzienne jedzenie. A on+ restauracja= starter, danie główne i deser. Na to wszystko też po lampce odprężającego wina. I tak poszłam spać po 2:00.
***
Czekałam na ten dzień od miesiąca, a on zamknął się w kilku godzinach.
Oj…. jeszcze długo będę go wspominać.

-Tak się złożyło, że kwiatów w aptece nie mieli. Ale mam dla Ciebie brytyjskiego Vogue i… jak tylko będziemy przechodzić obok kiosku to kupię Ci polskiego, przecież dziś premiera.- Teraz zrobię wszystko żebyśmy przechodzili :D

I tak po kilku godzinach, zadowolona, miałam w torebce pierwsze wydanie polskiej edycji Vogue.

Szybka kawa w Cafe Vincent na Oławskiej.

Zdjęć z teatru nie mamy za to z restauracji całkiem sporo. Ośmiornica i kalmary. Owoce morza i sałatka z mango. Deser zostawię dla siebie.

Evening mood.

