
MOJE RODZINNE GRUZIŃSKIE WAKACJE
„Mulasta kawa, potrawy przyprawione kolendrą, słona, mocno mineralizowana woda – tak w skrócie określiłabym gruzińską kuchnię. Reszty nie da się opisać, to trzeba po prostu przeżyć.”
Brzmiała treść kartki wysłanej do Polski.
Z przygodami wyruszyliśmy z lotniska w kierunku Kutaisi. Nie mieliśmy planu. Wiedzieliśmy dwie rzeczy – gdzie mamy nocleg na pierwszą noc i to, że w Gruzji zostajemy dni jedenaście.
Szybko dowiedzieliśmy się również, że nasz kierowca (inaczej: gruziński kierowca) należy do ludzi oryginalnych i na pewno niesztampowych – dostał mandat za wjazd pod zakaz, zanim dotarliśmy do hotelu. Zdecydowanie wiedzieliśmy, że nudzić się przy nim nie będziemy.
W Kutaisi zostaliśmy serdecznie powitani przez dwie urzekające właścicielki. Oddały nam całe serce, ponieważ byliśmy pierwszymi, w ich karierze gospodyń, gośćmi.
To drugie pod względem wielkości miasto w Gruzji jest idealne na jedno popołudnie i nadaje się jako baza wypadowa gdzieś dalej. Tak też zrobiliśmi bookując hotel na kolejne dwie noce.

Pierwszy lot mojej rodziny. I mój z moją rodziną. Szczerzę mówiąc i niechętnie się przyznając – ja za pierwszym razem przeżywałam to dużo bardziej niż oni :D

Zadziwienie marną kondycją przestrzeni nie znało granic. Nie spodziewaliśmy się, że najlepsze dopiero przed nami.

Fontanna na Placu Agneszemebeli w Kutaisi. Wrzuciłam to zdjęcie na instastory w ankiecie: „Kto wie – to gdzie?” z możliwymi odpowiedziami: „Ja-tak” i „Janie”. Jan był popularny aż w 80%.

Nasze pierwsze gruzińskie śniadanie. Ze smakiem wcinaliśmy chaczapuri i kruche ciasteczka. Wszystko dopełniał intensywny smak czarnej herbaty, która nieodłącznie towarzyszyła nam do końca wyjazdu.
Jechaliśmy w kierunku Jaskiń Prometeusza, a to, co przykuło naszą uwagę to fakt, że bydło jest równoprawnym użytkownikiem wszelkich dróg.
Pełno też było domów z czterospadowymi daszkami, tak jakby Gruzini szukali gdzieś symetrii w tym szalonym, bizantyjskim świecie.
Jaskinie jaskiniami, kanion Okatse kanionem, ale co rusz urzekała nas gruzińska gościnność. Musieliśmy się przesiąść z samochodu naszego taksówkarza do terenówki (co było normą w takcie całej naszej wyprawy), a tam kierowca raczył nas winem i czekoladą (czyli to, co tygryski kochają najbardziej ;)).
Wieczorną porą pojechaliśmy na wzgórze, żeby zwiedzić Katedrę Bagrati. Stamtąd rozpościerał się widok na miasto. Z moimi chłopakami spędziłam tam jedne z najfajniejszych chwil.
Następnego dnia rankiem, zaciekawieni nową przygodą jeszcze chętnie zjedliśmy chaczapuri i wyruszyliśmy w kierunku Mesti, gdzie zmieniliśmy transport na bardziej off-roadowy, by ostatecznie po 10 h w trasie znależć się w Ushguli. Ten kompleks wiosek położony na wysokości ponad 2000 m.n.p.m jest niezwykle malowniczy. Ze względu na późną porę mieliśmy niewiele czasu na trekking.

Zapora na rzecze Inguri. Nie pytajcie co zrobiłam żeby zrobić to zdjęcie :D

Po dwóch dniach w Gruzji ściągnęłam zegarek. Od tej pory nie wiedziałam, czy godzina z telefonu jest prawidłowa, który mamy dzień tygodnia czy miesiąca.

Po drodze zatrzymaliśmy się w bardzo niepozornym miejscu na obiad. Po raz pierwszy smakowaliśmy tej prostej w przyrządzeniu sałatki i najpyszniejszego kubdari (mięsna wariacja chaczapuri).

Po kilku dniach wycieczki tata zażartował, że trzeba będzie wybrać jedno zdjęcie podsumowujące wyprawę. Ja stwierdziłam, że przecież mam tych obrazków z kilka tysięcy, więc to nie możliwe. Na co osobnik ze zdjęcia odpowiedział zdecydowanie: „Jak to nie możliwe Kinia?! Jedno zdjęcie podsumowujące – zdecydowanie to w samochodzie!”

Welcome to Kaukaz.

W domku po prawej wypiliśmy mulastą kawę. Chwilę po tym ponownie wsiedliśmy do samochodu.
Żałowaliśmy, że nie zostajemy tam dłużej. Wracając, zatrzymaliśmy się jeszcze nad jeziorem. Bardzo nie wyszła mi sztuka rzucania kaczek ;)
To był ostatni miły akcent, bo dla mnie droga powrotna zamieniła się w koszmar. Zrobiło się ciemno, a wszystkich zmorzył przeogromny sen. Łącznie z kierowcą.
On jest zawodowym kierowcą od 6 lat – nie mamy się czego obawiać – stwierdził tata, a ja mu zaufałam tylko na chwilę. Bo zaraz po tym przyszła myśl, że wiek w tym przypadku działa na niekorzyść. Człowiek po 40, a na oko to przed pięćdziesiątką. Wzrok już nie ten, refleks tak samo. No widzę przecież, że przysypia przed tą kierownicą.
A jakby był młody i bez doświadczenia to na nim by nie polegał.
Po tej nocy nie chciałam jezdzić więcej samochodem…
…ale musiałam, bo kolejnym naszym kierunkiem było Akhaltsikh.

Jest kawusia, gruzińska muzyka, wiatr we włosach i gruziński kierowca też jest. Jest dobrze…?

Pomimo tego, że mączne, mięsne i mało warzywne, po obiedzie gdzieś między Kutaisi, a Akhaltsike gastronomicznie byliśmy bardzo zadowoleni.

Akhaltsikhe. Panorama z zamku na wzgórzu Rabati.

Komu w drogę temu…. auto!

Wardzia.

Kolacja. I nadzieja na wygodny nocleg i termy :D Co działo się później zostawimy tylko dla siebie ;)

Dzień kolejny. Zwiedzanie skalnego miasta. Nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Niczym miasteczko mrówek albo nornic.

Przepiękne są w freski ukryte w tamtejszej świątyni.

Kierunek – Borjomi. Mało tam zdjęć zrobiłam. Z chęcią zatrzymałabym się w tym miasteczku na kilka dni, by opić wodą, zjeść na tarasiku słodkie, sprzedawane w kioskach, buły… pochodziłabym leniwie z notesem, obserwując tutejszych turystów.

A tu już kolejne skalne miasto. Uplisciche. O wiele bardziej skradło nasze serce niż to zwiedzane rankiem.

Finałowym miejcem dnia bylo Gori i muzeum Stalina. W kolejnym naszym mieszkaniu, gdzie bieżąca woda była na włącznik elektryczny od światła, do późnych godzin nocnych śpiewaliśmy „Wroclove” Marceliny. Jedliśmy owoce i czekoladę, popijając litrami wina zakupionymi u lokalnej babuśki.

A rankiem obudził nas taki widok.
Nadeszła niedziela. A jak niedziela to nie obeszło się bez kościołów. Wyglądałam tego dnia dość elegancko, a nawet przemalowałam oczy tuszem (wakacje no make-up hello!) Zwiedzaliśmy wiele katedr, a pod każdą stado żebrzących babuszek. Od jednej z nich kupiłam wianek z dużych stokrotek. I tym sposobem byłam jeszcze bardziej odświętna niż na co dzień.

Przepiękne wnętrze Katedry Sweti Cchoweli.

Jedzenie nieodłącznym elementem wyprawy. W trakcie tego obiadu odbyłam z naszym gruzińskim kierowcą rozmowę życia. Ja mówiłam po angielsku, on do mnie po rosyjsku. Jego język ojczysty to gruziński, mój polski.

Droga do Monastyru Dżwari.

Widok w kierunku miasta z Soboru Trójcy Świętej. Ale gdzie? W stolicy!
W Tbilisi spędziliśmy jeden wieczór. Następnego dnia ku naszemu zadowoleniu, a wielkiemu rozczarowaniu kierowcy, z racji niepogody, również zostaliśmy na miejscu.

Wieczorny spacer i monumentalna Matka Gruzja.

Tbilisi mimo miksu kulturowo- architektonicznego ma swoją tożsamość. Czuć, że to miasto z charakterem. Nie jest karykaturalną kopią czy też nieudaną próbą odwzorowania europejskich stolic.

O ile chaczapuri przejadło nam się trzeciego dnia pobytu w Gruzji, o tyle pieczywo i chinkali chyba nigdy nam się nie znudzi ;)

Wtorek. Zgodnie z planem ostatni dzień w samochodzie!

Batumi na horyzoncie!

Wyczekane wakacje :D

Pierwsza kąpiel w Morzu Czarnym. Pierwszy zachód słońca na tej kamienistej plaży.

Wzdłuż 7,5 km promenady biegnącej przy plaży wiele jest na prawdę dobrych rzeżb. Tutaj „Pierwsza miłość”.

Park Cudów.

Wieża Gruzińskiego Alfabetu. Widok z dołu i z góry.

Najpiękniejsze, najsubtelniejsze pokazanie miłości. Pomnik Ali i Nino. Figury obracają się względem siebie, by na kilka sekund zastygnąć w skradzionym pocałunku.

Po intensywnym plażowaniu kolejnego dnia nauczyłam się parzyć turecką kawę, którą wraz z mamą konsumowałam na balkonie.

To był najlepszy obiad ever! Po nim stwierdzenie „czuć czaczę” nabrało innego znaczenia ;)

Batumi to miasto delfinów, ze względu na tutejsze delfinarium. Nas też nie mogło tam zabraknąć.

Wieczorna przejażdżka elektrycznym autkiem to najlepszy i najbardziej przypadkowy „gwóźdź” programu!

Pociągiem opuściliśmy to cudowne miasto i ruszyliśmy w kierunku Kutaisi, skąd następnego dnia wróciliśmy do Polski.
W normalnej rzeczywistości wykonujemy czynności „z automatu”. Wstajemy, myjemy zęby, jedziemy do pracy. Wracamy, wykonujemy obowiązki i kładziemy się spać.
Gdy podróżujemy, nasz mózg cały czas jest w stanie gotowości – uczymy się nowych nazw, usiłujemy zapamiętać legendy, podania, podstawowe słowa danego języka. Poznajemy nowe zapachy, nazwy ulicy. Testujemy połączenia smaków charakterystyczne dla danego regionu. Tworzymy siatkę miejsc i charakterystycznych punktów. Uświadamiamy sobie rzeczy, o których normalnie nigdy byśmy nie pomyśleli.
W kraju gdzie budynki wyglądają jak nie wykończone, koty nie wiedza co to, i jak smakuje mleko, a bydło jest równoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego, zrozumiałam, że to były najlepsze wakacje pod słońcem. Najlepsze, bo byliśmy tam całą rodziną.

